To było w zeszłym roku, w listopadzie. Pamiętam, że za oknem wylało się jak z cebra, a ja miałem taką chandrę, że nawet seriale nie chciały się oglądać. Mój kumpel z pracy, Krzysiek, non-stop opowiadał mi o tym, jak to on czasem gra dla relaksu. Mówił, że to jak oglądanie meczu, tylko z większymi emocjami. No i któregoś takiego szarego wieczoru, bardziej z ciekawości niż z prawdziwej chęci, postanowiłem sprawdzić, o co w tym wszystkim chodzi. Wpisałem w wyszukiwarkę hasło, które od tygodnia kołatało mi się po głowie, a mianowicie
vavada casino.
Początki były… żenujące. Totalnie. Strona była jasna, kolorowa, pełna migających przycisków. Czułem się jak dziadek, który pierwszy raz siada przed komputerem. Kliknąłem w jakiś slot z owocami, bo to jedyne, co kojarzyłem z filmów. Wrzuciłem najmniejszą możliwą stawkę, chyba z pięć złotych. I wiecie co? Przegrałem. I jeszcze raz. I trzeci raz. Myślałem sobie: "No tak, głupie to, wyrzucanie pieniędzy w błoto". Już miałem zamknąć przeglądarkę, z poczuciem, że zmarnowałem czas, ale coś mnie tknęło. Spróbuję jeszcze tego ich bonusu powitalnego, o którym czytałem przy rejestracji.
I tu się zaczęła prawdziwa jazda. Nie bez emocji, oczywiście. Zdecydowałem się na grę w blackjacka. Zasady znałem mniej więcej z filmów. Pierwsze ręce szły słabo, bonusowe środki topniały w oczach. Byłem wkurzony, bo myślałem, że to jakaś ściema. Ale potem, pamiętam, dostałem asa i dziesiątkę. Blackjack! Nagle na koncie zobaczyłem sumę, która nie była już tylko "bonusowym fantem", tylko prawdziwymi pieniędzmi, które mogę wypłacić. To był pierwszy moment, kiedy poczułem ten dreszczyk. To nie była już nuda, to była strategia, podejmowanie decyzji. Czy dobierać kartę, gdy mam piętnaście? Czy stać? Serce waliło mi jak młot.
Potem poszedł automat z jakimś staroegipskim motywem. Pamiętam, że włączył się darmowy spin. Bębny kręciły się tak wolno, a ja wpatrywałem się w nie jak w hipnotyzerę. Nagle – trzy piramidy. I nie był to jakiś wielki wygrany, ale wystarczający, żebym poderwał się z krzesła i zrobił rundkę po pokoju, żeby ochłonąć. To było absurdalne i śmieszne jednocześnie. Dorosły facet, cieszący się jak dziecko z migających obrazków na monitorze. Ale czułem radość. Prawdziwą, głupią radość.
Odkryłem wtedy, że cała filozofia vavada casino (a pewnie i innych portali) nie polega na tym, żeby grać non-stop i przegrywać ostatnie portki. Chodzi o tę chwilę. O ten jeden spin, o tę jedną rozdanie, gdzie wszystko wisi na włosku. Nauczyłem się jednego: stawiać sobie limit. Tego wieczoru był to sto złotych. Jak przegrałem, to koniec. Jak wygrałem i doszedłem do ustalonej kwoty – też koniec. I wiecie co? Tego dnia skończyłem z wygraną. Nie jakąś wielką, bo z dwie stówy, ale czułem się jak zdobywca Mount Everestu. To nie były dla mnie pieniądze. To była nagroda za dobrą zabawę i zachowanie zimnej krwi.
Dziś patrzę na to inaczej. To nie jest dla mnie sposób na życie, ani na zarobek. To jest taka moja mała, cotygodniowa przygoda. Godzina w piątek wieczorem, kiedy mogę poczuć te emocje, podekscytowanie, czasem lekkie rozczarowanie, a czasem fajną wygraną. I zawsze, ale to zawsze, pamiętam tamten pierwszy, deszczowy wieczór, kiedy to wszystko się zaczęło. To był naprawdę niezły sposób, żeby odpędzić jesienną nudę. I tak już mi zostało.